Pierwszy wiosenny weekend lutego 3.02

Wreszcie się udało zrobić konkretną wycieczkę.


Pierwszy weekend lutego a pogoda iście wiosenna. W sobotę nie udało zrobić się nić fajnego, gdyż trenażer się nie liczy.
Na niedzielę, po zapoznaniu się z meteo wybraliśmy kierunek Czersk i zupę na rynku. Nie do końca wiedziałam jak się ubrać, ani to zima ani to wiosna, więc obeszło się bez drugich spodni, reszta bez zmian. Okazało się to dobrym wyborem, wiatr był niezły, oj niezły i to on dał nam popalić, nie dystans czy czas jazdy.
Super wrażenie to takiej długiej nieobecności na rowerze na zewnątrz i to na czarnym asfalcie. Mordka się uśmiechała, zwłaszcza iż kierunek Czersk był z wiatrem, to wiecie jak się jechało, bajka. Gorzej było, jak pomyślałam o powrocie pod wiatr.

 Wioska, za wioską mijały, asfalto po całości (nie jest to moja ulubiona forma wycieczkowania, ale jak widziałam las i co się w nim dzieje, to raczej strój nurka by się przydał). W związku z wiatrem i jeszcze wczesnym zachodem słońca doszliśmy do wniosku, iż zawrotka będzie w Górze Kalwarii. Szybki sklep, colca i powrót inna trasą. No i zaczęło się……. . Miedzy polami wiało jak….ale nie dawałam się. Cisnełam za Kamilem i czułam ze umrę jak dojadę do domu. Mijały godziny, 3, 4 i odezwały się nogi. OJ dawno tak nie czułam udzichów. Po 4:30 cisnełam aby nie umrzeć gdzieś w Nadarzynie i tak się dociągnęłam do domu. Na trzecie piętro Kamil wniósł mi rower. Uda i poślady nawalały jak nigdy, stopy zamarzły (gdyż zimowe buty są tak szczelne, iż noga nie oddycha i po 5 h była mokra jakbym z wody wyjęła). Wyszło około 115 km. Niedziela bardzo udana, potem już tylko jedzonko, jedzonko i leniuchowanie przy filmach.

Nad wytrzymałością muszę jeszcze mocno popracować.
Byle do kolejnej niedzieli.
Iza

foto>>>
ślad>>>