Prawdą stało się to, co zapowiadali organizatorzy – ze Suchedniów zostanie zapamiętany na długo, oj na długo, ale za to jak!!
To było prawdziwa trasa master. Nie dość ze 95 km to jeszcze po wymagającym kondycyjnie terenie i nie płaskim, oj nie. Góra, dól, góra, dół, singielki, trawy, ostre podjazdy, troszkę błota . Czyli prawdziwa terenowa jazda.
Wybierając się na maraton wiedziałam ze nie będzie łatwo, gdyż 95 km to nie lada dystans, ale sobie myślałam, iż pewnie będzie to Zagnańsk, tylko dłuższy. I pewnie taki dystans, bo tak łatwa trasa, ze trzeba ją wydłużyć, aby poczuć. Oj jak bardzo się myliłam!. To była niespodzianka na trasie. Jeszcze sobie liczyłam, iż powinnam trzymać średnią 20km/h i spoko, a na limit wjazdu na długą pętle to z palcem w … w 3h się zdąży. Oj jak się myliłam!. Omijając opis startu honorowego, pierwsze km układania się ścigantów na trasie, to mogę powiedzieć, iż na około 20 km już miałam dosyć. Nie czułam w ogóle formy, to swoją drogą, czułam się na pewno nie jak kolaż, raczej jak ociężąlec. Średnią szlak wziął, a limit już nie wydawał się taki ogromny a wręcz patrząc w jakim tempie się osuwam na przód, zaczełam się go obawiać. Trasa okazała się iście terenowa i górska. Może nie były to odjazdy na 30 min, ale starczyło ze były cały czas krótkie i ostre, albo po łące po trawie (oj ten to zapamiętam). Z nie najlepszym humorem sunęłam naprzód, omijając bufety aby zdążyć na rozjazd master. Udało się, ale mało brakowało. Z pustym bukłakiem oraz bidonem zaczęłam drugie kółko. Od razu przywitało mnie mega podejście pod skałki i kolejna załamka, ze nie dam rady, oj nie dam, schodzę i takie tam marudzenie. Psycha siadała, ale dobrze pamięta jak boli jak się zejdzie, więc nie doszło do najgorszego (i nie dojdzie, chyba ze sprzęt nawali). Nie wspomnę o tym, iż zaraz za moimi plecami pojawili się koledzy z napisem koniec. Myślałam ze ich pozabijam, jak mogli mi to zrobić, ażtak źle i dół dołów zaliczony. Kazali dalej mi jechać, pocieszając ze nie jest tak źle (akurat) wiec obiecała ze do bufet jadę i tak pomyśle. I tak tez uczyniłam. Sunełam do przodu. Zaczynał doskwierać brak wody. Ani żelka zjeść, bo nie ma czym popić, ani nić zjeść bo zapcha się mordka. Oj marzyłam o najróżniejszych napojach, bąbelkach, zimnych colach itp., Jak to przy pragnieniu. Celem było dostać się jak najszybciej do lokalnych kibiców gdyz oni częstowali wodą. I tak tez się stało. Pewnie Pani się bardzo zdziwiła, jak się rzuciłam na wodę i mało nie utopiłam, tak łapczywie pijąc (podziękowania dla kibiców, uschłabym i nie było by tak wesoło). Woda postawiła mnie na nogi, od razu żelek, parę rodzinek, orzeszków i jedziemy. Wymijam kolejnych kolaży, chyba już na wpół martwych. Trasa w pojedynkę wydaje się o wiele fajniejsza, i więcej do pojechania niż postoje w grupie. Jest fajniej niż na pierwszej pętli. Jeszcze bufet, super opcja z rozrobioną colą – oj bomba, dla mnie może być zamiast izotonika na bufecie. I jedziemy dalej, teraz już znając trasę. Mijam kolejne osoby, swoje targety. Co dodaje sił. Jednak ostanie 15-10 km jest już straszne. Czułam ze sił zero, wręcz na minusie. Dopada mnie uczucie omdlenia, przechodzą jakby ciarki, mroczki. Boję się ze zemdleję, a jak nie zemdleję to oddam co zjadłam. Nie jest dobrze, zaraz chyba zacznę się cofać. Było bardzo zle, już chciała się kłaść na trawie i olać wyprzedzonych. Ale nie nie dajmy się, jak będzie zle to upadnę, trudno. Na rozjeździe krzyczę ile do końca, słyszę 7 km, i mało zawału nie dostaje. Jeszcze 7, to ja zara umrę, to wieki i giga dystans. Ale poszło. Chwilami zamykałam oczy żeby przelatywać nad muldami, czy dziurami, byle do przodu. I meta. I ulga. I zajara ale to jaka. Nie ma to jak pokonać taka trasę z takimi przeżyciami. To jest trasa master. Było super.
Cienka.
Wyniki Master:
ES 05:11:19 ( 14 open | 7 Elita)
ES 05:11:19 ( 14 open | 7 Elita)
Iza 06:28:45 ( 2 open | 2 Elita)