Urlopowe Trophy w Węgierskiej Górce

Mam nadzieje, iż jeszcze nie wszystko mi z głowy uleciało z wrażeń urlopowych.
Tak jak wspomniałam przy wspominkach po MTB Ustroniu, prosto z maratonu pojechaliśmy rozpocząć nasz urlopik tygodniowy w Beskidzie, a dokładnie mieliśmy bazę wypadową w Węgierskiej Górce. Przywitałam recepcję w nie najelegantszym stroju i o wyglądzie raczej mało kobiecym. Nie dość ze brudna po maratonie (dla przypomnienia, nie trafiłam na kwaterę po maratonie, zapomniałam drogi), to jeszcze poobijana. Ręka wyglądała, od łokcia po ramię, jak wyjęta z atramentu, trochę śliwki i zadrapania, noga także. Pies na recepcji się mnie bał, warczał i bronił swojego pańcia. Pan oczywiście zagadał ze my chyba z jakiejś imprezy rowerowej, bo widać. Ale  mniejsza o to, mogę podkreślić na zakończenie, iż jest to pierwszy , czy jeden z niewielu upadków w tym roku. Koncentracja rośnie w miarę zbierania doświadczenia. I to jest fajne. Zakwaterowanie, kolacyja, Kamil układa trasę i czas na spanko. Od jutra urlopowe trophy. I tak tez było.

 Pierwszego dnia z super planem mamy zamiar szczytami dotrzeć na Skrzyczne, zjeść obiadek w Szczyrku i nawrotka. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej niż na mapie. Trasa szczytami jest mało rowerowa, delikatnie mówiąc. Prawie całą przeszłam. Niczym traper co zamiast kijków ma rowerek z boku. Nie byłam zbytnio szczęśliwa z tego powodu, jednak jak  mam przy sobie rower to wolę rowerować. Podłoże jednak nie pozwalało. Jak nie luźne kamienie w ilości miliardów, to kąt prosty (zjazdu jak i podjazdu), albo trawers zarośnięty, albo większe kamienie, albo…..i albo…… Jednym słowem nie do jazdy. Oczywiście Kamil tak wszystkiego nie przeszedł jak ja, ale co tu mówić, jest to jednak wycinak a nie maruda jak ja. Buciki pięknie zostawiły resztki swojej podeszwy na trasie na Skrzyczne. Doszła, z małymi załamkami, dołami, spadkami mentalnymi itp ale doszłam. Jednak się okazało iż to nie koniec łazikowania. Czekał mnie zjazd trasą narciarską albo szlakiem, bodajże zielonym (ale nie jestem pewna mam okulary pomarańczowe które z niebieskiego robia zielony), który nie był dla mnie łatwy, czyta – nie do zjechania. Po upadku Ustroniowym miałam lekkie problemy na zjazdach szutrowych, gdyż lekkie podskoki itp. powodowały ból siniaków. Tal więc całość zeszłam, załamana już jaka to jestem dobra kolarka mtb, super. Potem już zsuwałam się na butach bez podeszw, zdartych na kamieniach.  I dotarłam wreszcie do Szczyrku, do Kamila. Nie dziwię się, iż zjazd ze Skrzycznego upodobali sobie zjazdowcy, tak wygląda. Zresztą widziałam chłopaków jak zjeżdżali trasą narciarską, jak się potem okazało szykowali się do imprezy która się miała odbyć w weekend. Obiadek, złapanie oddechu i wracamy do domku. Plan jest taki, iż znowu wspinamy się szutrem na Skrzyczne i zjerzdzamy prawie do Węgierskiej Górki. Jedziemy, pijemy wodę ze źródełek, polecam, zimna i pyszna. Zbierają się chmury, była taka prognoza iż może po południu popadać, na nawet zagrzmieć, zwłaszcza, iż temperatura była wysoka, ciepełko. Chmury coraz groźniejsze, zaczynają nas straszyć, lekko gubimy drogę, i po namyśle dochodzimy do wniosku, iż nie ma co ryzykować i uciekamy do miasta. Już po drodze zakładamy peleryny. Ruszmy do domu asfaltem. Nie wiemy jak w górach, ale przez miasto nie padało, postraszyło i tyle. Po pewnym czasie zaczynany się rozbierać z kurtek i wychodzi słoneczko. Dojerzdzamy do celu. Wychodzi 7:07h, 69 km. Jeszcze tylko kupujemy zimne „regenery” i odpoczynek. Wiemy już iż trasy piesze nie są za przyjazne rowerzystą.
 Drugi dzień to Pilsko, hala Niziowa. Jest bardzo gorąco. Oczywiście próbujemy wybierać trasy do ajzdy, ale wiadomo, trudno przewidzieć, iż nawet te rowerowe zaznaczone na mapie nie są najlepsze a na pewno nie zawsze do przejechania. Spotykamy kolege na trasie, który z plecaczkiem wszystkiego, spędza sobie parę dni w górach. Jedziemy, ja ide, jedziemy, widoczki, zdjęcia i tak czas leci. Nie będę ukrywać, iż czasami wspinanie się powodowało duży wzrost ciśnienia u mnie i nerwy. Czasami miała po prostu dość, teraz mi głupio, ale z każdym dniem c oraz lepiej to znosiłam. Tym razem obiadek zjedliśmy na ławeczce za Korbielowem. Mocno spalone ręce.  Wyszło nam 5:19h, 56,1km.
Góra Żar
 Trzeciego dnia, w ramach odpoczynku, robimy asfalto. Celem jest Żywiec, jezioro i góra Żar. Tak tez robimy. Góra Żar jest super miejscem dla szosowców. Jest około 7 km podjazdu asfaltowego, na wysokość 761 mnpm. Upał niesamowity, zwłaszcza na otwartych asfaltach. Żar jak góra Żar. Wjazd i zjazd dla ochłody. W sklepie woda, woda, woda i jeszcze raz woda i małe co nieco na głoda. Teren nie jest meczący chociaż nie należy do płaskich, ale upał odbiera całą energię. Wychodzi nam 5:26h, 91,5 km.

  Czwartego dnia bogatsi o trzydniowe doświadczenie i prace z mapą, oczywiście mówię o Kamilu, bo ja to na kwaterę nie mogę trafić a co dopiero takie zaawansowane działania, układamy plan z celem na Rycerkę przez Zwardoń. Wychodzi super przejezdna wycieczka. Zakochałam się w miejscowości Laliki, od strony PKP. Polecam , zwłaszcza dla szosowców, super asfalty a widoki genialne. Sa tam tez inne lasy, bardziej iglaste, niż od strony Szczyrku. Jestem pod wrażeniem, miejsce na wakacje genialne. Ale to nie koniec zachwytów. Następnie zakochuje się w Rycerce Kolonia. Miejsce jakie uwielbiam, czyli małe wioski, zamknięte w dolinie, rzeka i spokój. Jemy przy rzece małe co nieco (znaczy ja duże gdyż rzuciłam się na giętą miejscową która potem lekko mi się przypominała na podjazdach). Jest bosko. W kierunku Rajczy jedziemy super szutrem w górach, chyba jakis przemysłowy albo coś w tym stylu bo mocno ubity i bardzo dobrym stanie, niczym droga.  Po zjezdzie odwiedzamy jeszcze Rycerkę Dolną i Górną i wracamy do domku. Zresztą zaczyna się psuć pogoda na zakończenie dnia. Łapie nas mocno chwilowa ulewa, uciekamy asfaltem. Wychodzi finiszowanie do Węgierskiej. Podsumowując dzień wychodzi: 5:31h, 77,7km.
W planach mamy w piątek zrobić krótki rozjazd i powrót do domku (niestety). Jednak ranek przywitał nas nie ciekawy. Mgła okalająca szczyty nie zachęcała, jak zresztą duży spadek temperatury na około 15C. Dylemat czy wyjść na rower nie trwał długo gdyż zaczęło padać a potem już tak lekko mrzało non stop. Pakujemy się i wracamy do nizinnej krainy.
I znowu płasko, płasko i wieje.
Pozostaje wyczekiwanie na kolejne imprezy w górach. Strasznie jest tak się zakochać i musieć tak szybko uciekać do krainy tysiąca samochodów, hałasu, brudu, pośpiechu. A co najgorsze zakończyć urlop. Ale koniec marudzenie – to jedno z moich postanowień.
Zatem, do następnego.
Pzdr
Iza
p.s. co jeszcze było fajne – te codzienne, zimne regenery, :)

foto>>